Gdzie diabeł nie może, tam logopedkę pośle…

… żeby zrobiła, co niewykonalne.

Każdy chciałby, żeby praca logopedy była efektywna. Wyznacznik: proszę podzielić liczbę osób przez 60 minut. To jest wyznacznik rzeczywistej beznadziei. I jeszcze to:

„Następny, następny – Ci z reraniem co drugi piątek, sepleniący co trzy tygodnie w środy, z niepłynnością mowy to jednak co tydzień… Ten chłopiec nie mówi [k] – trudno, nie ma go z kim połączyć, będzie chodził z grupą, która nie mówi [sz].”.

Dostrzegam pewną potrzebę unormowania organizacji pracy logopedy, tak, żeby mógł ją wykonywać w sposób komfortowy dla siebie i dla dzieci – bo o szkole tutaj mowa. Marzy się, żeby logopedzi nie musieli spędzać czasu na logistycznym opracowaniu harmonogramu, bo przecież tyle dzieci wymaga zajęć logopedycznych, a czasu wciąż tak mało. Zamiast poprawiać co rusz jakość swoich zajęć, muszą zastanawiać się, jak zmieścić jak największą liczbę osób w czasie zegarowej godziny. Oficjalnie oprócz tego, że grupy dzieci nie mogą na zajęciach logopedycznych liczyć więcej niż 4 osoby, nie ma mowy o niczym innym. Tymczasem każdy logopeda (mam nadzieję) potwierdzi, że o efektywności działań terapeutycznych można mówić, gdy grupa taka liczy maksymalnie 2 osoby. Wtedy w warunkach szkolnych, można z łatwością i szybko korygować błędy i badać postępy swoich działań. W innym przypadku… bardzo można się starać, żeby tak było.

Istnieją pewne rodzaje zajęć, które wymagają dostosowania ich charakteru do indywidualnych potrzeb dziecka / pacjenta. Takimi zajęciami m.in. są właśnie zajęcia logopedyczne. Jeśli zasada indywidualnego podejścia, poznania potrzeb każdego dziecka nie może być realizowana, to nie mamy już z całą pewnością do czynienia z działaniem stymulującym rozwój mowy, a z jego przeciwieństwem.

Niech stomatolog zastosuje do każdego bólu zęba tę samą metodę leczenia… oj nie chcielibyśmy się przekonać, co wtedy by się stało. Ale wciąż uważamy, że seplenienie, to seplenienie, więc niech grupa sepleniących ma zajęcia razem. Jąkający się? Też razem –
w końcu to to samo. Różne przyczyny zaburzeń mowy są już dla nas nieistotne. Różne tempo przebiegu terapii także. Prawo dziecka do indywidualnego sposobu przejścia przez każdy etap terapii logopedycznej także. Ale jak można realizować wyznaczone sobie cele
w grupie czteroosobowej lub co się także w szkołach zdarza – w grupach liczniejszych? Uspokaja nas fakt, że w szkole jest logopeda, zadowala nas fakt, że nasze dziecko do niego uczęszcza, ale nie interesuje nas już jak pomoc ta jest w naszych gminach organizowana. Ilość godzin na pomoc logopedyczną jest wciąż zbyt mała w stosunku do liczby osób, które tej pomocy obecnie potrzebują.

Jeśli cały czas praca logopedy szkolnego będzie podobna do promocji z wielosztukami
w Żabce albo zakupami przedświątecznymi w Makro – im więcej, tym lepiej – nie można mówić o opiece logopedycznej w szkołach. Zajęcia takie są nie terapią, a przywitaniem się z logopedą i obejrzeniem zębów w lusterku.

Czasem oprócz tego, że chcemy wiedzieć, co robi nasze dziecko, zainteresujmy się w jaki sposób wszystko przebiega. Walczmy, żeby dzieci miały dostęp do indywidualnej terapii logopedycznej w szkole, i żeby gminy potrafiły tak tę opiekę zorganizować.

Zastanawiam się, dlaczego dzieci uczęszczają na terapię logopedyczną szkolną po dwa, trzy lata? Oczywiście zadając to pytanie, wiem, że istnieją zaburzenia o różnej złożoności, że na szybkość zakończenia terapii wpływa wiele aspektów. Jednak pomijam to dziś, z uwagi na powyższe refleksje. Sądzę, że sprawy te z pewnością są powiązane.

Marzeniem jest sytuacja, w której logopeda po badaniach przesiewowych oznajmia ile dzieci potrzebuje pomocy logopedycznej i odpowiedni do wyznaczonej ilości dzieci czas zostaje na ich terapię przeznaczony. Obecnie sytuacja jest odwrotna.

Szkoda również, że czasami sami logopedzi nie potrafią funkcjonalnie zorganizować sobie swojej pracy – przyjmując bezrefleksyjnie wszystko, co czarnym drukiem na papierze.